25 kwietnia 1947. Tego dnia uczniowie jak co dzień poszli do szkoły. Dyrektor ogłosił, żeby po trzeciej lekcji wszyscy zebrali się na podwórzu. Kiedy się zeszliśmy, dyrektor poinformował nas, że jutro i w poniedziałek 28 kwietnia nie będzie lekcji. Powiedział również, żeby ci, którzy nie mieszkają z rodzicami w Lesku, pojechali do swoich domów. Zakończył słowami, że dziś już więcej lekcji nie będzie i możemy iść. Wróciłem na stancję, zjadłem obiad i cały czas zastanawiałem się, dlaczego odwołano zajęcia. Myślałem też, czy jechać do Bóbrki do rodziców dziś czy następnego dnia rano. Zdecydowałem, że pojadę rano.
W sobotę wczesnym rankiem wyruszyłem do domu. Od razu opowiedziałem rodzicom o zarządzeniu dyrektora szkoły. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to może oznaczać. Tego dnia była piękna pogoda, więc mimo zmartwień poszedłem wykąpać się w Sanie. Kiedy wróciłem znad rzeki, w domu zastałem płaczącą matkę. Okazało się, że polscy żołnierze patrolujący nasze wsie zabrali mojego ojca. Natychmiast wybiegłem z domu w kierunku, w którym odeszli. Dostrzegłem ich — z przodu szedł mój ojciec w sutannie (był greckokatolickim księdzem). Byli już za daleko i nie mogłem ich dogonić.
Wróciłem do mamy. Zastanawialiśmy się, czy ojciec będzie na jutrzejszej mszy. Nie wrócił. Ludzie zebrali się w cerkwi, pomodlili się i poszli do domów.
25 kwietnia
Relacje zgromadzone w archiwum Bohdana Huka w Przemyślu.
W Zielone Świątki w 1947 roku wracałem z Ropek do Hańczowej. [...] Z samolotu zrzucano ulotki po polsku, przeznaczone dla naszych ludzi, żeby bez paniki przygotowywali się do wysiedlenia. Wszystkich, którzy nie wyjadą, polskie władze będą traktować jak banderowców i oddadzą pod sąd. Ludzie byli bardzo przygnębieni. Przychodzili do mnie po radę, prosili, żebym był z nimi do końca. Zgodziłem się i byłem z nimi tak długo, jak to było możliwe, lecz nie mogłem zostać z nimi do momentu samego wysiedlenia [...].
Jeszcze przed wysiedleniem ks. Jarosław Hrebeniak, wykonujący obowiązki dziekana dziekanatu grybowskiego [Cerkwi greckokatolickiej], zwrócił się do mnie z prośbą, abym udał się do Warszawy w celu uzgodnienia z kardynałem [Augustem] Hlondem pewnych kwestii kościelnych zgodnie z rozporządzeniami Stolicy Apostolskiej. [...] Umówiłem się ze szwagrem księdza Hrebeniaka, Kyryłem Stawickim, że przyjedzie po mnie na stację do Grybowa. Przyjechałem w umówionym terminie, ale Kyryła nie było. Domyśliłem się, że wysiedlili już Banicę. [...]
Poszedłem do miasta, [...] a tam polskie wojsko konwojuje wozy z naszymi wysiedleńcami. Przy jednej z kolumn nie było strażników, podszedłem zatem do ludzi i zacząłem ich wypytywać. [...] Dowiedziałem się, że mieszkańcy Bani¬cy czekają już za drutami na transport w nieznane. [...] Postanowiłem wrócić do Hańczowej [...]. Po drodze dowiedziałem się, że Hańczowa i okoliczne wsie zostały już wysiedlone, a ludzie czekają w punkcie zbornym w Gorlicach.
25 maja
Relacje zebrane w Archiwum Ukraińskim w Warszawie przez Eugeniusza Misiłę.
5 czerwca do Wierzbicy przyjechało polskie wojsko. [...] Żołnierze pytali ludzi o sotnię „Szuma” [Jana Szymańskiego]. [...] Aresztowali czterech mężczyzn z przysiółka Wola i dwóch z Wierzbicy, po czym odjechali do Korniów. [...] 6 czerwca o świcie w Wierzbicy obława. Polscy żołnierze dowiedzieli się w Korniach, że w naszej wsi przebywa „Szum” ze swoimi strzelcami.
6 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
W młynie trzymali nas do niedzieli, 8 czerwca. Wtedy przyjechały furmanki z innych wsi. Ustawili nas w dwa rzędy, przyszedł polski oficer i powiedział: „Macie dwie godziny, dostaniecie furmanki i pojedziecie na Ziemie Odzyskane”. [...] Każdy pobiegł na swoje podwórze, ale tam niczego nie było — wszystko splądrowane, budynki spalone, a bydło uciekło w pole.
Wierzbica, 8 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
Piątek, 27 czerwca 1947. Ludzie chodzili koło swoich obejść jak nieprzytomni, nie wiedzieli, jak mają rozstać się z rodzinnym domem, ziemią ojców. Zdawało się, że gdyby dać im broń, broniliby się do końca. [...] Nasi sąsiedzi Maślankowie mieli psa. Zawsze był uwiązany, postrzegałam go jako groźnego. Ale teraz, kiedy już zabrakło gospodarzy, spuszczony z łańcucha przybiegł na nasze podwórze i zaczął wyć. W tym momencie pies wydał mi się łagodny, podeszłam więc i pogłaskałam go, a wtedy psu popłynęły z oczu łzy, zaczął żałośnie skomleć, jakby prosił, żeby także jego zabrać z miejsca, którego nastał kres.
27 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
Transporty na zachód szły już ze wschodniej Łemkowszczyzny, ale u nas w Binczarowej nikt tak naprawdę nie wierzył, że ktoś bez żadnego powodu będzie miał prawo wygnać ludzi z ich ojczystej ziemi. 29 czerwca 1947 nie było już wątpliwości. Wysiedlali Florynkę, Polankę, Berest.
Zbijałem na podwórzu klatkę dla kur, kiedy wpadło na koniach dwóch żołnierzy: „Co pan robi?”. — „To, co panowie widzicie. Szykuję się do drogi.” — „Coś pan, zgłupiał? Przecież wasza wioska nigdzie nie pojedzie, bo jest wyjątkowo spokojna. Weź się pan lepiej za robotę i nie panikuj.” [...] 30 czerwca, trzecia w nocy. Na podwórzu huknęło: „Wstawać i szykować się do drogi”. Chociaż to najkrótsza noc w roku, na dworze jeszcze ciemno, tylko nad Werchem niebo trochę poszarzało. Do chaty weszło kilku żołnierzy, ostrym tonem nakazali w dwie godziny się spakować.
30 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
Po wyładowaniu transportu na stacji w Ełku, Państwowy Urząd Repatriacyjny skierował ks. Myrosława Ripeckiego i kilka rodzin wysiedlonych z Lisek do wsi Gorzekały, położonej wśród lasów i bagien, daleko od kolei, 30 kilometrów na południowy zachód od Ełku. Pewnie chcieli, żeby ksiądz założył tam pustelnię. Ksiądz Ripecki stanowczo oświadczył w starostwie, że to jest niesprawiedliwe, bo on zostawił cerkiew, ładną plebanię i dom, przyjechał tu ze swoimi parafianami, przywiózł cerkiewne przedmioty potrzebne do odprawiania nabożeństwa, a został potraktowany w sposób urągający przyzwoitości.
Starosta wydał naczelnikowi PUR-u zarządzenie, żeby przydzielić księdzu budynek szkoły w Chrzanowie, 5 kilometrów od Ełku. [...] Budynek był rozszabrowany, bez okien i drzwi. W klasie urządzono prowizoryczną kaplicę, gdzie ksiądz odprawiał nabożeństwa.
Pierwsze odbyło się 5 lipca 1947. [...] Następnego dnia mijał pierwszy tydzień od naszego przyjazdu na ziemię mazurską. [...] Ksiądz miał już zaczynać mszę, powiedział do mnie szeptem, żebym zaczął śpiewać, ale coś ściskało za gardło, łzy napływały do oczu...
30 czerwca
Relacje zebrane w Archiwum Ukraińskim w Warszawie przez Eugeniusza Misiłę.
Na mazurskiej ziemi osiedlali się ludzie z różnych stron Polski. [...] Także repatrianci z Białorusi i Litwy. Ludności miejscowej było niewiele. [...] Relacje z nimi układały się rozmaicie. Niektórzy odnosili się do Ukraińców życzliwie, nawet pomagali w pracy. [...] Były jednak również przypadki wrogiego stosunku do Ukraińców. Wiele szkody w tej kwestii wyrządzały informacje rozpowszechniane przez wójtów, zgodnie z instrukcjami ze starostwa, że Ukraińcy to niebezpieczni ludzie. [...]
We wsi Suczki, w której mieszkaliśmy jakiś czas, pewna kobieta opowiedziała mi, że władze uprzedzały mieszkańców, że przywiozą tu niebezpiecznych bandytów i że trzeba będzie na nich uważać.
Kiedy przywieźli mnie, moją żonę i trójkę małych dzieci pod budynek gminy, zbiegła się cała wieś. Mieszkańcy otoczyli nas i patrzyli, jakich to bandytów przywieziono. Jakże się zdziwili, kiedy zamiast bandytów zobaczyli biedną, obdartą, nieszczęsną rodzinę z małymi dziećmi, dla której nie było żadnego miejsca.
Niedaleko siedziby gminy stała chatynka bez drzwi, okien i dachu. W środku — pełno śmieci i gnoju. Wyładowali na ten śmietnik nasz ubogi dobytek, a my z żoną zabraliśmy się za wyrzucanie gnoju. Chcieliśmy dokopać się do podłogi, ale tej nie było — zerwana. Przez dziurawy dach widać było niebo.
Wyczyściliśmy chatę, wnieśliśmy nasz dobytek, razem z klatką z kurami, okna zasłoniliśmy workami, drzwi — płachtą. Na podwórku na cegłach ugotowaliśmy kaszę. Po dwóch tygodniach ciężkiej podróży zjedliśmy pierwszą kolację. Każdą łyżkę dosalaliśmy łzami.
Jednak są na świecie dobrzy ludzie. Pierwszy przyszedł nasz sąsiad Kostek Kluch. Podarował nam drewniane, rozkładane łóżko. Niedługo potem przyszła sąsiadka i pożyczyła kołyskę dla maleńkiego Bohdanka.
Zapadł wieczór, 4 lipca 1947. Pierwszy raz po długiej wędrówce mieliśmy spędzić noc w mieszkaniu, już w nowej ojczyźnie, czy raczej na zesłaniu. Położyliśmy się spać. W nocy zerwała się burza. Chatę zalała woda, przycupnęliśmy z dziećmi pod ścianą. Przemokliśmy do ostatniej nitki. Tak minęła pierwsza noc.
4 lipca
Relacje zebrane w Archiwum Ukraińskim w Warszawie przez Eugeniusza Misiłę.
Gdyby posadzić naprzeciwko siebie przeciętnego polskiego inteligenta i przeciętnego niemieckiego inteligenta i poprosić ich, żeby uzgodnili jakąś wersję wspólnej polskoniemieckiej historii, oni to uzgodnią. Będą oczywiście pewne różnice, ale da się wypracować jakieś wspólne stanowisko. A gdyby postawić naprzeciwko siebie przeciętnego inteligenta polskiego i ukraińskiego, to oni sobie opowiedzą dokładnie przeciwne, zupełnie niemożliwe do pogodzenia wersje historii.
Tymczasem historia historią, a w Polsce żyją Ukraińcy, których bliscy zostali zamordowani, zabici i oni chcą im postawić pomniki. Więc piszą, że był żołnierzem UPA, na co polscy mieszkańcy się nie godzą. Jedni protestują, drudzy stawiają pomniki nielegalnie. Toczą się wokół tego spory, postępowania sądowe, karne, cywilne...
[...]
– A jaki jest Twoim zdaniem najpoważniejszy dziś konflikt w stosunkach z mniejszością ukraińską w Polsce?
Sprawa Jaworzna. Kiedy w ramach akcji „Wisła” wysiedlano ludzi, ukraińską inteligencję, a także ludzi, którzy na oko wydawali się liderami społeczności, kierowano ich do obozu w Jaworznie. Tam siedzieli młodzi chłopcy z AK, trochę Niemców, ale głównie Ukraińcy. Wymordowano tam ileś osób. Sąd w Katowicach orzekł, że w obozie w Jaworznie stosowano metody ludobójstwa. No więc Ukraińcy, którzy przeżyli obóz w Jaworznie, domagają się dziś odszkodowań kombatanckich. I ta sprawa przegrywa na każdym głosowaniu w sejmie, ostatnio przegrała też w Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Bo myślenie jest takie, że w Jaworznie siedzieli bandyci z UPA. Tymczasem w ich papierach jest napisane: „Osadzony bez wyroku w obozie w Jaworznie”.
13 września
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.